W katowickim Spodku udało nam się rozegrać jedną pełną rozgrywkę w Unmatched Adventures: Opowieści Niesamowite i myślę, że gra zasługuje na spisanie pierwszych wrażeń
My graliśmy przeciwko Człowiekowi-Ćmie (podobno prostszy z przeciwników dostępnych w podstawce), dodatkowo pomocnikami, z którymi się mieliśmy zmierzyć byli:
- małpo-skunks, który dość mocno potrafi uderzać, a także w przypadku przegranych walk zyskiwał dodatkową turę,
- glut, który umieszczał na planszy żetony kwasu raniące bohaterów,
- tarantula, stawiająca na planszy żetony pajęczyny, które skutkują natychmiastowym końcem ruchu dla bohaterów, którzy staną na jej polu,
- żaba z Loveland, która wraz z postępem w grze stawała się coraz mocniejsza - pod koniec gry może osiągnąć nawet cztery akcje na rundę (!).
Zagraliśmy dwoma nowymi postaciami, byli to:
- Nikola Tesla, który mógł ładować swoje cewki i wykorzystywać ich moc wzmacniając zagrywane karty,
- Golden Bat, który wyróżniał się mocnymi atakami, które stawały się jeszcze mocniejsze, jeśli gracz nie decydował się w danej rundzie na akcję manewru (ruchu + dobrania karty),
Dodatkowo dwie osoby zagrały Meduzą oraz Robin Hoodem znanymi z poprzednich odsłon rywalizacyjnego Unmatcheda, by sprawdzić, jak się zgrywają z kooperacyjnym wariantem.
Sama gra rozgrywa się na planszy podobnej do standardowego Unmatcheda, z małymi różnicami. Dla Człowieka-Ćmy były to mosty znajdujące się na planszy, które starał się zniszczyć. Przez te mosty można było przechodzić, dopóki były w grze, a także wchodzić z nimi w interakcję wykonując dedykowane dla każdego z mostów akcje. Dodatkowo pozwalało to zdjąć żetony zagłady, które złoczyńca regularnie układał na którymś z mostów, co przyspieszało pęd ku zniszczeniu mostów i końcowi gry. Różnicą względem standardowej planszy był jednak tor zagłady - dochodząc do jego końca zniszczeniu ulegał jeden z mostów, co dodatkowo wyzwalało negatywne efekty - jednorazowe lub trwające do końca gry.
Każdy z graczy może tutaj wykonywać dokładnie te same akcje jak w podstawowym Unmatched, czyli dwie spośród następujących: atak, fortel (zagranie karty z akcją natychmiastową) lub manewr (dobranie karty plus opcjonalny ruch), z czego każde z nich może wykonywać tę samą akcję dwukrotnie. Przeciwnicy za to za każdym razem będą starać się zaatakować, ruszając się o przypisaną im liczbę punktów ruchu, jeśli jest to konieczne. Istotne jest tutaj, że przeciwnicy będą próbować atakować sąsiadującą lub najbliższą postać, jeśli będą w stanie do niej dotrzeć w trakcie swojej tury - jeśli to nie będzie możliwe, to znacznik na torze zagrożenia będzie postępować o jedno pole, przez co nie można za bardzo bawić się w kotka i myszkę.
Muszę przyznać, że gra od początku do końca trzymała nas w napięciu, staraliśmy się znaleźć odpowiedni balans pomiędzy zadawaniem obrażeń złoczyńcy i jego poplecznikom. Przeciwnicy dość szybko zaczęli pokazywać swoją prawdziwą twarz i kąsać nas bardzo mocno, dzięki czemu kooperacja między graczami była koniecznością. Regularnie rozpatrywaliśmy sytuację na planszy, próbując odciągać uwagę przeciwników chroniąc postaci, które gorzej przędły. Sporo mieliśmy dyskusji między graczami odnośnie najlepszej możliwej akcji i trzeba przyznać, że gra jest podatna na syndrom gracza alfa, chociaż da się nad tym panować
Sama rozgrywka nam się przedłużyła względem informacji pudełkowej (20-60 minut), a większość graczy miała doświadczenie z Unmatched, mimo wszystko nie przeszkadzało nam to w najmniejszym stopniu, bo gra była wciągająca.
Ostatecznie udało nam się pokonać wszystkich popleczników Człowieka-Ćmy (nie jest to warunek konieczny do zwycięstwa, ale znacząco pomaga w rozgrywce), ale sam główny zły nas przerósł. W ostatniej dla nas rundzie zabił dwie z czterech postaci, anulował wszystkie ataki pozostałych dwóch postaci w wyniku korzystnego dociągu kart obrony i zniszczył ostatni most, doprowadzając do końca gry - mając przy tym wszystkim jeszcze 11 punktów życia.
Muszę przyznać, że bawiłam się świetnie, tak samo jak reszta współgraczy. Żaden Unmatched nie dotrwał do tej pory w mojej kolekcji, ale podczas rozgrywki miałam wrażenie, jakby mechanika Unmatched była wręcz stworzona do gry kooperacyjnej, tak dobrze wszystko działało. Było satysfakcjonująco ciężko, ale nie niemożliwie do wygrania - widzieliśmy, że poprzednia grupa balansując na krawędzi porażki dała radę zadać ostateczny cios przeciwnikowi
Dodatkowo pewnego rodzaju pulpowo-kiczowaty klimat filmów klasy B był tutaj solidnie wyczuwalny i sprawiło mi to sporo frajdy. Co prawda był tutaj pewien narzut na obsługę każdego ze “złych”, ale po pierwszych dwóch-trzech rundach szło nam bardzo szybko. Bardzo chętnie sprawdziłabym dwie pozostałe postaci dostępne w grze, a także drugiego dostępnego złoczyńcę oraz dwóch pozostałych popleczników.